Choć z przyjemnością przyjmuję i składam życzenia z okazji rozpoczynającego się nowego roku kalendarzowego, to jednak od dawna nie celebruję w specjalny sposób tego wydarzenia. Nie odczuwam potrzeby podsumowywania minionego roku, podejmowania wyzwań, postanowień, planów i koniecznych spraw do zrealizowania z chwilą powieszenia nowego kalendarza. Te czynność uświadamiają mi bardziej niż tego bym chciała, że czas upływa w tak szalonym tempie, że coś mija bezpowrotnie a data w metryce taka sama. Jednak to nie oznacza, że ogólnie przyjęty zwyczaj uroczystego i radosnego żegnania starego roku jest mi obojętny. Z przyjemnością patrzę na entuzjazm, zabawę i ogólną radość innych. Dobrze, że ludzie się bawią, cieszą , wypowiadają życzenia, marzą i postanawiają coś zmienić w swoim życiu z chwilą nadejścia nowego roku.
To, że nie uczestniczę w balach, nie podsumowuję roku nie oznacza wcale, że wycofuję się z życia, że nie mam nic do powiedzenia i zrealizowania. Czytając świąteczne Wysokie Obcasy natrafiłam na świetnie zdania, cyt. ,,Wiek nie ma znaczenia. No, chyba, że jesteś butelką wina’’. Jest to motto do mającej ukazać się autobiografii aktorki starszego pokolenia Joan Collins. Ani aktorka, ani jej bujne życie nie leży w sferze moich szczególnych zainteresowań, ale motto i tytuł książki ,,Zachłanność na życie” bardzo mi się podobają. Nie mam zamiaru pisać autobiografii, ale jestem w takim wieku, że czasem warto obejrzeć się za siebie i powspominać o tym, co się widziało i przeżyło. A w pamięci zwykle pozostają te obrazy, które miały jakieś znaczenie, może nawet przesłanie, wydarzenia wyjątkowo radosne, zabawne ale i te smutne, o których nie da się zapomnieć.
Do mnie, jak bumerang wraca wspomnienie nocy sylwestrowej z 1981/82 roku. Powraca szczególnie wtedy, kiedy osoby z pokolenia o ,,traumatycznych przeżyciach’’ spowodowanych brakiem ,,Teleranka’’ i nawet ci z jeszcze młodszych roczników, nie wiadomo na jakiej podstawie, z miną znawców wypowiadają się na temat tego, czego nie było i co się działo w tamtym czasie. Wschowa w grudniu 1981 roku to było zupełnie jak dziś małe, ciche, spokojne miasteczko z taką różnicą, że każdy dorosły pracował albo ,,chodził’’ do pracy. Tuż po świętach, po dwóch tygodniach od wprowadzenia stanu wojennego każdy miał jakieś doświadczenia i przemyślenia związane z zaistniałą sytuacją. Nie było na ulicach czołgów, ani wojska, sklepy otwarte, przedszkola czynne (to pewne, bo byłam wtedy dyrektorką jednego z nich), nikt bez potrzeby nie wychodził z domu po 22.00, no chyba, że miał przepustkę albo po prostu wymykał się przed blok na papierosa lub wyrzucić śmieci. Panowała jednak niepewność stanu faktycznego, tego, co się dzieje w kraju - powtarzano różne wiadomości z Wolnej Europy, BBC i od tych którzy ,,na pewno widzieli’’, ,,na pewno słyszeli’’ o chaosie, masowych aresztowaniach, nawet strzelaniu przez wszechobecne wojsko i ZOMO, czołgach na ulicach i Ruskich na granicy. To potęgowało strach przed czymś nieznanym i niesprawdzonym, ale nie na tyle, żeby przeszkadzało w zaplanowaniu spędzenia wieczoru sylwestrowego w bezpiecznych domowych pieleszach.
Nasze rodzinne plany zmienił telefon z policji (rozmowa miejscowa więc działał!). W słuchawce miły, spokojny głos oznajmił, że tego to a tego dnia zmarła taka to osoba, że pogrzeb 2 stycznia, dalej kondolencje i przypomnienie, że jeżeli chcemy uczestniczyć w tej smutnej uroczystości to musimy uzyskać odpowiednie zezwolenie na opuszczenie miejsca zamieszkania. Na pogrzeb bardzo bliskiej osoby chcieliśmy pojechać a nawet uważaliśmy, że to nasz obowiązek. Decyzja niełatwa, bo dwoje małych dzieci nie było z kim zostawić. Jak tu zostawić dzieci nie mając pewności, że się wróci? Do tego mróz potężny, mały fiat w garażu, ale nie ma talonów na benzynę a przecież ludzie opowiadali o wojsku, o czołgach na drogach. Strach i niepewność jeszcze większa. Do tej pory nikt z nas nie został internowany ( o co nie mieliśmy i nie mamy pretensji do dziś, w odróżnieniu od pewnego prezesa), nikt do nas nie strzelał, ale nie mieliśmy pewności co zobaczymy i co zastaniemy gdzieś tam 100 km za Warszawą, tuż przy wschodniej granicy. Zdecydowaliśmy się na pociąg, bo uzyskaliśmy wiadomość, że nic się na PKP nie zmieniło, kolej nie strajkuje i czeka na pasażerów. Na pół godziny przed północą 31 grudnia 1981 wyruszyliśmy w smutną podróż. Z odpowiednim dokumentem, który do tej pory leży w domowym archiwum, z tobołkami, dwójką człapiących, zaspanych dzieci szliśmy ulicami Wschowy. Panowała absolutna cisza, przerywana nierównomiernym stukaniem naszych butów. Nie widzieliśmy ani jednego przechodnia, ani jednego samochodu (nawet stojącego) ani też wypatrywanych przez nas patroli. Gdyby nie to, że zza szczelnie zasłoniętych okien majaczyły nieliczne światła i gdzieniegdzie snuł się dym z kominów, to można by uznać, że znaleźliśmy się gdzieś na innej planecie.
Trochę raźniej zrobiło się na dworcu: miła kasjerka, ciepło, czysto i jasno. Pociąg przyjechał punktualnie na trzy minuty przed 24.00, konduktor powitał nas uśmiechem i wskazał wagon gdzie mieliśmy się rozlokować, dodając, że jedzie w nim jedna pasażerka i będzie nam raźniej. Zanim ruszyliśmy, złożyliśmy sobie życzenia noworoczne. Wszyscy chcieli doczekać lepszych czasów a ja dodatkowo, żeby wrócić do Wschowy. Naszą współpasażerką była starsza pani spod Lublina. Podziwiam ją do tej pory, bo zanim zasnęła znużona w przedziale obok zdążyła nam wyjaśnić, że wraca z odwiedzin od syna, który służy w wojsku w Głogowie. Musiała poświęcić dwie noce, żeby sprawdzić czy wszystko w porządku, czy syna nie wysłali …na wojnę. Serce jej podpowiadało, że musi w tak trudnym czasie zobaczyć syna i dodała - ,,bo to różnie pani gadają, jedne mówią, że je wojna, inne, że ni ma wojny”. Uspokojona, zadowolona z dwugodzinnej rozmowy z synem wracała do domu. Wtedy i ja się trochę uspokoiłam, że nie jest tak źle, jak wojsko stoi w koszarach. Jednak nie spałam całą noc, wypatrywałam jakichś patroli, żołnierzy, czołgów, ale panowała absolutna ciemność i cisza. Dopiero nad ranem w Łodzi z wielkim hałasem weszła do pociągu większa grupa podróżnych. Wyglądali na spieszących do pracy w Warszawie choć to był Nowy Rok. Jak się okazało wśród nich byli także złodzieje, nie próżnowali nawet w taką noc. Starszej pani zginęła szmaciana torba,w której miała nie tylko herbatę w butelce po winie, jaką otrzymała na podróż od syna, ale także ten ważny papier zezwalający jej na podróżowanie. Gdzieś koło 8 rano byliśmy w Warszawie, musieliśmy poczekać na przesiadkę. I tu pełne zaskoczenie (prawie jak prezesa PiS). Owszem, trochę więcej spacerujących w parach żołnierzy, nikt nas nie zaczepiał, nikt nie pytał o zezwolenie. Przed dworcem jeden koksownik i dwóch żołnierzy grzejących dłonie, miło uśmiechających się do nas. Ani śladu po czołgach czy kolumnach ZOMO. To, co zobaczyliśmy, to maleńka część tego co niedawno widziałam na dworcu we Wrocławiu, kiedy specjalnie oddziały, uzbrojone w broń i tarcze, w kominiarkach eskortowały pociąg przybyłych na mecz kiboli. We Wrocławiu ogarnęło mnie przerażenie, a wtedy w Warszawie poczułam jakąś ulgę. Kiedy dojeżdżaliśmy autobusem do celu, syn wykrzyknął z radością, że nareszcie widzi czołg. Tak, stał czołg, ale to pozostałość po wojnie i stoi do dziś we wsi Wiśniew jako atrakcja turystyczna. Dopełniliśmy jeszcze obowiązku zameldowania się w czasowym miejscu pobytu, choć miejscowi mówili ,,oj, tam, nie trza, tu wam nikt nic nie zrobi’’. Jakoś tak pomału docierało do mnie, że opowiadania o masowym strzelaniu do ludzi, o potężnych ruchach wojska, to jedynie wymysł bujnej wyobraźni tych, którzy tylko słyszeli, ale nie widzieli.
Nie twierdzę, że nie było aresztowań, ale naszą bliższą i dalszą rodzinę, znajomych i przyjaciół to ominęło, nawet tych, którzy należeli do Solidarności. Już w czasie uroczystości pogrzebowych wiedziałam, że wrócę z całą rodziną do Wschowy, że nic nam nie grozi oprócz siarczystego mrozu. Wschodnim zwyczajem ciało zmarłej musiało być wyprowadzane z domu rodzinnego, następnie przewiezione do rodzimej parafii na mszę, później do miejscowości gdzie aktualnie zamieszkiwała, także na mszę a dopiero po tym na miejsce spoczynku. Trwało to kilka godzin a trzeba było przejechać sporo kilometrów z jednej gminy do drugiej. Z miejsca na miejsce jeździliśmy autobusem pełnym żałobników. W pewnym momencie rzeczywiście zatrzymano autobus do kontroli. Jakież było moje zdziwienie kiedy to starsze panie zobaczywszy żołnierza w drzwiach autobusu przerwały odmawianie różańca i śpiewy żałobne i tak bez strachu, bojowo nastawione zaczęły wymachiwać różańcami dodając - a ty co? jakie papiery? nie widzisz, że my na pochowunek jadziem? Nic, żadnego strachu, żadnej pokory w stosunku do władzy, do wymogów stanu wojennego. Żołnierz zasalutował i opuścił autobus. Wtedy zrozumiałam, że stan wojenny rządzi się swoimi prawami a zwyczajni ludzie swoimi i nic nie zmienią nakazy i zakazy, życie toczyć się będzie dalej. Do naszej Wschowy wróciliśmy w ustalonym terminie. Przestałam się panicznie bać stanu wojennego. I od tej pamiętnej nocy sylwestrowej zawsze zanim czegoś nie zobaczę na własne oczy, nie doświadczę to nie daję stuprocentowej wiary.
Po tamtym Sylwestrze nie lubię takich martwych, pustych i cichych ulic naszego miasta. W Sylwestra lubię hałas uliczny, lubię popatrzeć na ten spontaniczny, trochę niebezpieczny wybuch radości w czasie pokazu sztucznych ogni i fajerwerków. Szkoda, że w naszym mieście od dawna jest to pokaz tylko spontaniczny i niekontrolowany. Władze nie mają ochoty na wspólne powitanie nowego roku, na dzielenie się radością z mieszkańcami, na udostępnienie i wykorzystanie do tego zrewitalizowanego rynku. Wiem, że kasa miejska jest pusta i zadłużona, ale w takiej samej sytuacji są inne gminy a potrafiły wysupłać jakieś fundusze na wspólne świętowanie.
Odwiedza nas 26 gości oraz 1 użytkownik.
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.