Wietnam – 68 planeta od szczęścia

Wietnam - Dzień III - Węże i żarłoczni Balańczycy

       Pierwsza noc w Wietnamie minęła tak jak powinna. W sumie, tak po prawdzie, to nie wiem jak minęła, bo spałem bardzo twardo, ale właśnie o to chodziło. Wstałem więc wyspany i z głębokim przekonaniem, że wszystko jest jak należy. Śniadanie również minęło bez problemów, po kulinarnych delicjach serwowanych nam na kolację wydało się co prawda skromne, ale to i dobrze. Niczego nie brakowało i zapewniało dobrą formę na całodzienne zwiedzanie Hanoi. Zbyt obfite mogłoby nas rozleniwić, a tak pełni werwy wsiadamy do autokaru. Po powitaniu się z przewodnikiem, który będzie nam towarzyszył przez kilka dni naszego pobytu w Wietnamie Północnym – młodym chłopakiem, który poprosił, by mówić do niego Duke, bo imię miał całkiem poważnie skomplikowane, ruszamy na zwiedzanie stolicy, drugiego co do wielkości miasta Wietnamu położonego w Delcie Rzeki Czerwonej. Pierwszy punkt programu, to - jakże by inaczej - Mauzoleum Ho Chi Minha.

       Twórca Demokratycznej Republiki Wietnamu spoczywa w mauzoleum, które inspirowane było Mauzoleum Lenina w Moskwie. Nie zadowolono się jednak tylko kopiowaniem gotowego produktu, jak to w zwyczaju mają w sąsiednich Chinach, tylko dodano swoiste elementy architektury wietnamskiej. I w ten oto sposób powstało mauzoleum, do którego codziennie ustawiają się ogromne kolejki. Dlatego zjawiamy się tutaj z samego rana, gdy kolejki są jeszcze niewielkie. Niestety ciała wielkiego wodza nie dane nam było jednak zobaczyć. Okazało się, że choć powinien on spoczywać w specjalnym sarkofagu, to tak naprawdę Ho Chi Minh najwięcej czasu spędza teraz w lodówce i tylko dla najważniejszych gości wystawiany jest do sarkofagu. My najwidoczniej byliśmy raczej nieważni, przynajmniej dla obecnych władz Wietnamu. Co ciekawe śmierć nie przeszkadza Ho Chi Minowi w odbywaniu podróży, corocznie wybiera się on bowiem do Moskwy na konserwację. Zajmują się tam nim najlepsi specjaliści od Lenina.

       Po mauzoleum zwiedzamy miejsca, w których Ho Chi Minh przebywał za życia, w tym słynny dom na palach, w którym można było mieszkać nawet w okresach wylewania rzeki. Po prostu przenosiło się wszystko na piętro a parter pozostawał zalany wodą. Z każdą chwilą zwiększa się tłum zwiedzających, pojawia się też coraz więcej wycieczek szkolnych, co utwierdza nas w przekonaniu, że dobrze się stało iż wybraliśmy tę porę dnia na zwiedzanie tego miejsca. Całość nie robi na nas jakiegoś szczególnego wrażenia, podobnie jak pogoda. Jest co prawda ciepło, ale bez rewelacji, a my lecąc z mroźnej Polski spragnieni jesteśmy gorąca.

       Nasze nastroje poprawia zdecydowanie drugi punkt programu – Pagoda na Jednej Kolumnie, zwana potocznie Pagodą na Jednej Nodze. Od razu wszystkim na myśl przychodzi bajkowy domek Baby Jagi. Mam nadzieję, że Baba Jaga nie pogniewa się za te porównanie -  w sumie to nie wiem jakiej religii była wyznawczynią, jedne co wiem na pewno to fakt, iż na pewno nie była wegetarianką. Wreszcie aparat pracuje pełną parą, robię zdjęcie za zdjęciem. O taki Wietnam chodziło. Szybko mija czas wolny i zwartą grupą ruszamy do zaparkowanego kilka ulic dalej autokaru. Przy ładnej, pełnej zieleni ulicy napotykamy na interesujący, duży budynek. Barwy wydają się nam znajome, za to nazwa wcale. Okazuje się, że jest to ambasada Ba-Lanu. Spieszę z wyjaśnieniem kim są ci tajemniczy Balańczycy lub Balanie, jak kto woli. Otóż to my jesteśmy. Tak, tak wszyscy jesteśmy Balańczykamy. Tylko o tym nie wiemy zazwyczaj. Uświadomił mi to dopiero kontakt z polską ambasadą w Hanoi. Od tej pory, ilekroć ktoś zapytał skąd jesteśmy, z dumą odpowiadałem „from Ba-Lan”. Żona kwitowała to słowami, że zna mnie trochę i wie doskonale, że jestem Ba-Ran, ale zupełnie nie ma powodu tak się wszystkim tym przechwalać.

       W autobusie nasza polska, przepraszam Ba-Lańska przewodniczka rozdaje nam do spróbowania ziarenka najdroższej kawy świata. Wszyscy cmoktamy ziarenka radośnie, dzieląc się spostrzeżeniami o tym jak smakuje kawa, która kosztuje 1000 euro za kilogram. Miny wszystkim rzedną nieco, gdy poznajemy sposób jej produkcji. W dużej mierze jest to proces bardzo naturalny. Aż za bardzo naturalny jak dla niektórych. Okazuje się, że kawa ta jest tak droga, bo produkuje się jej niezwykle mało, podobno tylko do 400 kg rocznie. Dzieje się tak z powodu luwaków. Ściślej mówiąc z powodu ich ograniczonej wydajności produkcyjnej, choć właściwsze byłoby słowo wydolności, bowiem zahaczymy w tym temacie o wydalanie. Luwaki, będąc małymi sprytnymi zwierzętami wiedzą co dobre i wybierają tylko najlepsze ziarna kawy, które spożywają. Ich kwas żołądkowy ma doskonały wpływ na te ziarenka, które lekko tylko nadtrawione są następnie wydalane. Do akcji wkraczają tutaj specjalnie przeszkoleni zbieracze, którzy babrają się - nie napiszę w czym - i ziarenka te zbierają. Dalszy cykl produkcyjny nie jest już tak ekscytujący więc go pominę. W każdym razie po fragmencie o wydalaniu pewnym osobom w autokarze entuzjazm do ziarenek tej kawy nieco osłabł. Ja podszedłem do sprawy spokojnie, wręcz filozoficznie stwierdzając, że to „najdroższe gówno jakie dotychczas miałem w ustach”. Tak naprawdę kawa, którą zakupiliśmy i przywieźliśmy do domu była znakomita. Warta swojej ceny. Proces nadtrawienia przez luwaki dodaje tej kawie delikatnego czekoladowego posmaku. Sprawdza się tutaj zasada „nie wszystko złoto co się świeci” tylko nieco w odwrotnej formie.

       Tego dnia w Hanoi jednak bardzo szybko zapominamy o kawie. Zwiedzamy wszak kolejne fantastyczne miejsca ze Świątynią Literatury na czele. Świątynia, która powstała w XI wieku była jednocześnie uczelnią kształcącą urzędników państwowych zgodnie z zasadami konfucjonizmu. Później zwiedzamy jeszcze świątynię na wyspie Jeziora Opadającego Miecza oraz wybieramy się na przejażdżkę rikszami po centrum miasta, aby poznać zasady i tajniki poruszania się po wietnamskich drogach. I tu uwidacznia się najlepiej, jak bardzo szczęście jest w życiu potrzebne. Każdy z rikszarzy zarobek od członka naszej grupy ma taki sam, z tą różnicą, że w większości bardzo drobni i niewysocy Wietnamczycy mają spore problemy z kilkoma osobami o sylwetce znacznie odbiegającej kształtami od sylwetki maratończyka. Za te same pieniądze muszą się bardziej namęczyć. Gdy zobaczyłem ostatnie riksze finiszujące po przejażdżce, zrozumiałem czemu rikszarze wiozący moją żonę i mnie byli tak zadowoleni. System ich pracy jest niesprawiedliwy, powinni mieć płacone od kilograma pasażera. W każdym razie ja wolałbym obwozić po Hanoi Japończyków niż Amerykanów, nader często manifestujących swoją sylwetką zamiłowanie do fast-foodów.

       Czekając na dojazd członków naszej grupy, należących do innej kategorii wagowej niż moja, zaobserwowałem ciekawą rzecz. Otóż na stolikach ulicznych restauracyjek bardzo często stoją butelki z wódką ryżową. Klient, który zapragnie smak owoców morza lub sajgonek podkreślić alkoholem, nalewa sobie do szklaneczki tyle ile chce, zostawiając butelkę z pozostałą zawartością następnym klientom. Oczywiście płaci się tylko za tyle, ile się wypiło. System ten działa znakomicie, tym bardziej, że Wietnamczycy nie są w stanie wypić wiele wysokoprocentowego alkoholu. Natomiast u nas nie sprawdziłby się zupełnie. Zbyt często trzeba by było wymieniać butelki na stolikach.

       Późnym popołudniem czekała nas jeszcze jedna atrakcja. Wybraliśmy się do teatru. Był to jednak teatr całkiem niezwykły. Do takiego teatru można pójść tylko w Wietnamie. W Polsce zresztą taki teatr nie mógłby istnieć, z pewnością przeciwko takim warunkom pracy protestowałaby Państwowa Inspekcja Pracy. Udaliśmy się bowiem na przedstawienie teatru lalek wodnych. W każdym przedstawieniu bierze udział ponad 100 kolorowych drewnianych lalek. Są one poruszane przez stojących po pas w wodzie aktorów za pomocą skomplikowanego systemu tyczek, rolek i sznurów. Tematem przedstawień teatralnych bywają najczęściej sceny z życia wsi, w których występują rybacy, flecista na bawole albo palący fajkę rolnik. Na wodnej scenie nie brak także tańców lwów, smoków, jednorożców i innych baśniowych zwierząt. Jest to jedyna w swoim rodzaju forma sztuki, która powstała w delcie Rzeki Czerwonej ponad 1000 lat temu. W tym miejscu woda zawsze miała ogromny wpływ na życie człowieka i jego kulturę. Początkowo przedstawienia takie często odbywały się na zalanych polach ryżowych.

      W drodze powrotnej do hotelu przewodnik opowiada nam o kolejnej ciekawostce Hanoi – wymierających żółwiach z Jeziora Opadającego Miecza. Okazuje się, że w tym jeziorze położonym w centrum miasta żyją jeszcze, z dużym naciskiem na jeszcze, miękkoskorupowe żółwie i to sporych rozmiarów, dorosłe osobniki dochodzą nawet do 2 metrów wielkości. Z żółwiami tymi jest problem i wszyscy w Hanoi obawiają się, że niedługo znikną one zupełnie z tego jeziora. W akcję ratowania tych żółwi angażuje się nawet rząd. Ale wspomniany przeze mnie problem polega na tym, że jak wynika z ostatniego sprawdzania stanu tych żółwi, przy życiu zostały już tylko same samce. Wydaje mi się, że to dość poważny problem. Z tego co wiem, choć nie jestem jakimś wybitnym specjalistą od przedłużania gatunku i sam nie posiadam potomstwa, obecność samic ułatwiłaby chyba owo zadanie. Wietnamczycy to jednak zmyślny i silny naród, o czym przekonali się chociażby Amerykanie podczas wojny, więc może mają sposoby jak przedłużyć gatunek składający się już tylko z samych samców. Gdy im się uda, trzeba będzie zrewidować powiedzenie „w tym cały jest ambaras, aby dwoje chciało naraz”.

       W hotelu mamy jedynie czas na prysznic i niedługi odpoczynek, ponieważ wraz z żoną zgłosiliśmy swój akces na niezwykłą kolację. Niezwykłość polega na tym, że w specjalnej restauracji serwować nam będą potrawy z węży. Będąc człowiekiem ciekawym świata i wszystkiego co się w nim znajduje, wysupłałem na tę kolację, bagatela, 70 dolarów (cena dla dwóch osób). Okazało się jednak, że było to najgorzej wydane 70 dolarów w Wietnamie. Ale po kolei.

       Dojazd do restauracji, czyli przebijanie się przez zatłoczone Hanoi nad którym zapadł już zmrok, zajęło nam 40 minut. Gdy okazało się, że jesteśmy już na miejscu towarzyszyło nam spore uczucie głodu. Restauracja zbudowana w typowo wietnamskim stylu z zewnątrz prezentowała się interesująco, w środku było jeszcze bardziej ciekawie. Niekoniecznie wszystko można było zaliczyć na plus, ale ciekawie było na pewno. Pierwsze co we wnętrzu rzuciło nam się w oczy to sporych rozmiarów słoje, w których znajdowały się zanurzone w jakimś roztworze, zakonserwowane węże. Niejednokrotnie węże te w momencie zejścia z tego świata znajdowały się w trakcie pożerania ptaków. I właśnie tak, z różnymi ptakami w pyskach zostały do tych słoi włożone. Ciekawy widok, nie powiem, jednak niekoniecznie wpływający pozytywnie na apetyt. Ja zrobiłem się w każdym razie nieco mniej głodny. Po wejściu na piętro, gdzie mieściła się właściwa część restauracji, apetyt uszedł ze mnie jeszcze bardziej. Zaprezentowano nam bowiem węże, które również otrzymały wejściówkę na kolację, niestety nie w charakterze gości. Staliśmy więc i patrzyliśmy jak za pomocą noży sprawnie i szybko pozbawiono je życia i wypatroszono. Był to moment, w którym niezbyt byłem dumny ze swojej ciekawości i pragnienia nowych kulinarnych odkryć. W sumie nie jestem wegetarianinem i zdaję sobie sprawę z tego, skąd biorą się schabowe na moim talerzu, ale chyba przemyślałbym temat zostania jaroszem, gdyby za każdym razem, gdy mam ochotę na kotlet czy kiełbasę zabijano przy mnie świnię lub krowę. A przecież tatara lubię nadzwyczajnie.

       Gdy ten spektakularny acz krwawy pokaz się zakończył zasiedliśmy do stołów czekając na świeżo przyrządzane potrawy. Czekanie umilał nam znajdujący się na stołach bimber. Każdej osobie przysługiwała jedna butelka takiego specjału a specjał był to wyjątkowy, bowiem alkohol zmieszany był z krwią lub żółcią węża – do wyboru. Kilka kieliszków podniosło moje morale i uciszyło wyrzuty sumienia jakie pojawiły się przy uśmiercaniu węży. Gdy podano jedzenie, spora cześć grupy była już w doskonałych humorach. Ja również. Pewnie dlatego odważyłem się spróbować wszystkiego. A jedzenie z pewnością znacznie odbiegało od tego, co zazwyczaj jadamy w swojej części świata. Oprócz zupy z węża i mięsa przyrządzonego na kilka sposobów (w liściach winogron, w warzywach w postaci sajgonek), raczyliśmy się chipsami ze skóry węża oraz zmielonymi wężowymi kośćmi z ryżem. Spoglądając na stół stwierdziłem ze zdumieniem, że nic się z takiego węża nie marnuje, nic z niego nie zostaje. Po kolacji doszedłem do wniosku, że oto moja ciekawość została już zaspokojona i nikt nigdy nie namówi już mnie na potrawy z węża. Nie, żeby były jakoś szczególnie niedobre, ale za tą cenę można było w Wietnamie zjeść kilka kolacji znacznie smaczniejszych i przyrządzonych ze zwierząt do tego przeznaczonych (czyli hodowanych) a nie dzikie węże.

      W restauracji spakowano wszelkie nie wypite butelki alkoholu i wsadzono do autokaru. Pani pilot stwierdziła, że przydadzą się nam na integrację w hotelu, gdzie poinformowana obsługa szykuje już nam salę, w której będziemy mogli posiedzieć tyle ile będziemy chcieli. Zapewnie do skończenia zapasów alkoholu - jak mniemałem, kolejny raz nie doceniając rodaków. Rzeczywiście pomieszczenie już na nas czekało. I tak raczyliśmy się wężowym bimbrem poznając współtowarzyszy podróży. Ktoś z grupy potrafił nawet grać na fortepianie i impreza zaczęła nabierać rumieńców. Ja sam wytrzymałem do momentu, gdy zaintonowano „bo wszyscy Ba-Lanie to jedna rodzina”. Stwierdziłem, że oto czas, aby się już ewakuować, czułem się już wystarczająco zintegrowany. I całe szczęście, zaoszczędziłem sobie bowiem kilku nieprzyjemnych scen. A to dlatego, że mimo zapewnień pani pilot o nieograniczeniu czasowym integracji, niezwykle cierpliwi i spokojni Wietnamczycy stracili ową cierpliwość. Była to pierwsza w historii hotelu impreza zakończona nie przez gości a przez obsługę. No tak, Balańczycy potrafią wyprowadzić z równowagi. Dokonali tego za pomocą zapasów alkoholu przywiezionego  z ojczyzny, którym się integrowali po skończeniu wężowych trunków. Jak dobrze, że znajdowałem się już wtedy w objęciach Orfeusza. Tym bardziej, że następnego dnia obieraliśmy kurs na Ha-Long. Moje wymarzone Ha-Long... Bajkowe Ha-Long... Szkoda, że nie było mi dane go zobaczyć tego następnego dnia.

Ostatnie komentarze

  • Rafaello diTravelfan
    Hej ! Jestem świeżo po lekturze Twojej barwnej relacji z imprezy Kolory pustynnych ...

    Czytaj więcej...

     
  • www.
    Nie do końca ze wszystkim się zgodzę, ale w gruncie rzeczy dobrze napisane i będę ...

    Czytaj więcej...

     
  • Krystyna
    Brawo Janeczko - są miejsca,gdzie rządzi przyroda, a nie pseudoturyści jakiejkolwiek ...

    Czytaj więcej...

     
  • anastazja
    świetnie autor opisuje swoje wojaże w lutym i ja lecę do Indii i trochę się ...

    Czytaj więcej...

     
  • http://www.
    Bardzo dobrze powiedziane, w wielu kwestiach się zgadzam.

    Czytaj więcej...

Gościmy

Odwiedza nas 14 gości oraz 0 użytkowników.