Indie - kolory pustynnych miast

INDIE - kolory pustynnych miast

Dzień III Droga przez mękę

To miał być wspaniały dzień. Ciekawy i intrygujący.

To miał być wspaniały odcinek. Tekst ciekawy i intrygujący.

Niestety nie będzie. I nie jest to moja wina. Absolutnie nie zbrzydło mi opisywanie tej wycieczki już po dwóch dniach podróży. Wprost przeciwnie, byłem do tego bardzo zmotywowany. Bowiem jeżeli wrażenia z lotu i zwiedzania Delhi zapisywałem na skrawkach różnych karteczek, to tego dnia rano kupiłem sobie wspaniały, bogato zdobiony zeszyt z ekologicznego papieru i postanowiłem wszystko dokładnie notować w tym zeszycie. Problem jednak był jeden, okazało się, że tego dnia nie za bardzo jest co zanotować. Ale może po kolei.

Dzień III (27.02.2011r.)
Delhi - Mandawa
DROGA PRZEZ MĘKĘ

W katalogu o trzecim dniu podróży można było przeczytać m. in., że znajdziemy się w Shekhawati – krainie słynącej z handlu opium, przyprawami, podziwiać będziemy krainę malowanych miast i zwiedzimy najciekawsze z nich – Mandawę. Teoria teorią a życie, jak to nieraz bywa, napisało dla nas inny scenariusz. Scenariusz bez przypraw, malowanych miast i co gorsza nawet bez opium. Lekkie zaniepokojenie wzbudziła już sytuacja z poprzedniego dnia. Otóż wracając do hotelu po zwiedzaniu Delhi, pani pilot ustaliła pobudkę na godzinę 8.00 a wyjazd z hotelu na 9.00. Poinformowała nas, że 250 kilometrów, które mamy do pokonania przejedziemy w 5 godzin z powodu nienajlepszej miejscami drogi, do tego dojdzie godzina przerwy na obiad i w Mandawie będziemy pomiędzy 15.00 a 16.00. Na wszelki wypadek pani pilot zapytała jeszcze kierowcę jak on widzi taki plan. Kierowca jednak nie widział go w ten sposób i stwierdził, że jeżeli pokonamy tę drogę w 5 godzin to on obetnie sobie włosy, a Sikhom jak już wyjaśniłem, tego robić nie można. Stwierdził także, że jego rekord na tej trasie to godzin 7. Biorąc pod uwagę, że słońce zachodzi o tej porze w Indiach około godziny 19-stej, wizja zwiedzania i robienia zdjęć Mandawy wieczorem przy słabym świetle przestała mi się podobać. Jednak mój pomysł wcześniejszej pobudki nie spotkał się z entuzjazmem. Jedynie ja i kierowca byliśmy za. Szkoda, że mieliśmy rację.

W Indiach TIR-y wyglądają nieco inaczej niż u nasDzień zaczął się niewinnie. Wyspani i wypoczęci wsiadamy do autokaru. Jednak nie, nie wszyscy jesteśmy wypoczęci. Pan Rysio, rozmowne panie z samolotu i kilka innych osób przejawia oznaki likwidowania strategicznych zapasów alkoholu przywiezionego z Polski. Dzięki temu jest jednak w autobusie cicho i przyjemnie. Jedziemy przez stare dzielnice Delhi i jest naprawdę co podziwiać na drodze. Lekko szokuje widok całych rodzin śpiących na skwerkach zieleni, w parkach a nieraz nawet na chodnikach tuż przy ulicy. Z bezdomnymi związany jest zresztą jeden z problemów stolicy Indii. Otóż trudno od osób, które nie mają salonu, sypialni czy kuchni wymagać, aby miały WC. Tak więc swoje potrzeby załatwiają w różnych miejscach. Pół biedy, gdy są to parki lub innego rodzaju ustronne miejsca, gorzej, gdy rodzina taka wybrała sobie za dom chodnik w bardziej reprezentacyjnej części miasta. Częsty i normalny jest widok panów załatwiających swoje potrzeby na wszelkiego rodzaju mury i ściany. Władze miasta postanowiły zareagować. Wymyślono w Delhi fantastyczny pomysł. Nie tylko rozwiązujący po części problem, ale i upiększający miasto. Nie chodzi tu o wystawianie popularnych „tojtojek” na każdym rogu. Zaczęto malować ściany. Nie jest to zwykłe malowanie – otóż na ścianach maluje się postaci przeróżnych hinduskich bóstw. I jak tu teraz sikać na takiego patrzącego ze ściany Krisznę, Kalego, Ramę czy Brahmę. Nie da się. Strach przecież. W żadnej religii nikt na swoich świętych przecież sikać nie będzie. Genialne.

I jak tu się autokarem pośpieszyć ?Po 40 minutach wyjeżdżamy ze starego miasta i mkniemy trzypasmową autostradą. Na liczniku setka, nasz kierowca mija ciężarówki niczym narciarz-zjazdowiec tyczki podczas slalomu, a ja zastanawiam się, co ma zająć nam aż 5 godzin. Takim tempem w 3 godziny dojedziemy! Coraz bardziej zadziwia mnie obraz za oknem. Prawie godzinę jedziemy wygodną autostradą, a po obu stronach nowoczesna dzielnica, której nie powstydziłaby się żadna europejska stolica z Warszawą na czele. Kierowca i pani pilot wyjaśnią, że jeszcze 15 lat temu tutaj nic nie było. Jednak Indie nie postawiły, tak jak Chiny, jedynie na tanią siłę roboczą. Otóż podczas reform w latach 90-tych zainwestowano w tanie co prawda, ale wysoko wykwalifikowane kadry. Dzięki temu Indie stają się synonimem nowoczesnych usług. To właśnie tu wielkie korporacje przenoszą swoje centra informatyczne, telefoniczne, to hinduscy księgowi rozliczają finanse światowych korporacji a lekarze rozwijają internetowe usługi medyczne. Potwierdzają to niezliczone mijane wieżowce z budynkiem Microsoftu na czele. No tak, to już nie przelewki.

Moje rozmyślania na temat światowego biznesu kończą się nagle. Tak jak nagle kończy się autostrada. Teraz już wiem czemu zakładaliśmy pięć godzin a kierowca mówił o siedmiu. Stoimy w gigantycznym korku wśród setek ciężarówek. Na drodze mającej dwa pasy w jednym kierunku, tworzą się płynnie 3-4 rzędy samochodów. Wszyscy wciskają się, zacięcie walczą o minięcie chociażby jednego pojazdu. To z lewej, to z prawej, który pas ruchu wybrać, który przesunie się szybciej niż inne? Wszystko to odbywa się w połączeniu z ogromnym hałasem klaksonów, każdy trąbi na każdego - to swoisty język kierowców. Trąbi się, bo się chce wyprzedzić, trąbi się przy wyprzedzaniu, trąbi się po wyprzedzeniu, a wyprzedzony trąbi na znak, że wyprzedzenie zaakceptował i się z nim pogodził. Ze zdumieniem stwierdzam, że nawet ubitym poboczem suną dwa rzędy ciężarówek. Do tego najwięksi desperaci jadą pod prąd. Zamieszanie jest gigantyczne. Z podziwem patrzę na kierowcę Goldiego (prosił, aby tak się do niego zwracać, bowiem jego imię jest strasznie trudne do wypowiedzenia), który ze stoickim spokojem przyjmuje wszystko, co zły los stawia na drodze autokaru. I tak pokonujemy w tym korku 40 kilometrów. Zajmuje nam to dwie godziny i nikt już nie wątpi, że droga do Mandawy to jest bułka z masłem.

Gdy w środku jest zbyt ciasno.Okazuje się, że poza niedocenianiem trudności drogowych, nie doceniłem zapasów alkoholu grupy imprezującej. W autokarze istna fiesta, trunki różnego rodzaju leją się strumieniami. A wraz z tymi strumieniami coraz częściej pojawiają się prośby o przerwy w wiadomym celu - ulżenia pęcherzom. Po trzecim takim przystanku dochodzi do wojny, grupa chcących jednak zobaczyć w dniu dzisiejszym Mandawę buntuje się przeciwko postojom co 30 minut. Wraz z żoną i znajomymi z Poznania jestem w grupie zwiedzających, pryska jedność z grupą imprezującą. Na szczęście po chwili dojeżdżamy do restauracji, w której chętni mają zjeść obiad.

Dobrze pamiętając przygody z innych wycieczek, wolę nie ryzykować jedzenia poza hotelami. Ślicznie dziękuję za obiad i wyruszam z aparatem polować na ciekawe zdjęcia, wszak przerwa ma trwać godzinę, a ja poza zdjęciami z autokaru nic jeszcze dzisiaj nie fotografowałem. Nieopodal zajazdu znajduje się jedna z licznych w tym regionie cegielni. Mam wrażenie, nie ostatni zresztą raz w Indiach, że przeniosłem się w czasie. Po jednej stronie drogi nowoczesny zajazd a z drugiej produkcja cegieł nie z tej epoki. Spory kopiec będący piecem, z którego wystaje wysoki komin, otoczony jest prymitywnymi chatkami rodzin pracujących w cegielni. Wszystko z czerwonej gliny. Dookoła budynku biegają kozy i grupki dzieciaków, a w wyrównanych zagłębieniach po wybranej glinie całe rodziny wraz z dziećmi układają cegły. Widok jest niezwykły. Gorączkowo pstrykam zdjęcia. Najmłodsze dzieci zaczynają się zbiegać w moim kierunku ze wszystkich stron. Przemykam po cegielni z aparatem a za mną procesja 15-stu dzieciaków, każde prosi o cukierka. Bądź tu teraz człowieku sprawiedliwy, dzieci jest 15 a ja mam 5 cukierków. Postanawiam pobiec do zajazdu po pomoc. Znaczy się po więcej cukierków, aby dla wszystkich choć po jednym było. Dzieci traktują to jako ucieczkę turysty-sknery. Biegną za mną. Na szczęście do samego zajazdu wbiegam już tylko ja. Po chwili lepiej zaopatrzony w słodycze ponownie ruszam do cegielni.

Stada Zebu na drodze to nic dziwnego.Po obiedzie jedziemy dalej. Jest jeszcze we mnie nadzieja na Mandawę. Tym bardziej, że pani pilot, pod „delikatnym” przecież naciskiem z naszej strony, ogłosiła, że postoje będą od teraz nie częściej niż co 1,5 godziny, a jak ktoś dużo pije, to robi to na własną odpowiedzialność. Jakże rośnie po tym komunikacie moja popularność w autokarze, oj, nie wypiją dziś za moje zdrowie. Z pewnością nie...

Jest jeszcze nieźle. Do Mandawy ponoć dwie godziny, jest 14-sta. Odżywa nadzieja – jak się nic nie wydarzy, zdążymy. Jednak wydarza się. Droga – nie za szeroka w tym miejscu i nie za dobra - kończy się tak nagle, jak skończyła się poprzednio autostrada. Droga jest remontowana lub rozbudowywana a my musimy jechać objazdem. Jedziemy wielkim autokarem szosami nieraz przypominającymi drogi polne. Widoki mijanych miasteczek i wiosek są cudne, ale tempo podróży już mniej. W dwie godziny przejeżdżamy połowę pozostałej trasy, zanim wracamy na główną drogę do Mandawy.

No tak, spełnia się mój czarny scenariusz, dojedziemy wieczorem i zdjęcia raczej nieciekawe z Mandawy wyjdą. I tak sobie myślę, że dojedziemy, chyba że coś się wydarzy. I wydarza się. Goldi chcąc nadrobić stracony czas, lekko zirytowany przedłużającą się drogą, zbyt szybko najeżdża na w większości nieoznakowane w Indiach garby spowalniające ruch. Protestuje przeciwko temu jedna z tylnych opon. Protest ten wyraża pękając. A więc przerwa. Bagatela, 1,5 godziny na zmianę koła. To już koniec, pani pilot ogłasza przesunięcie zwiedzania Mandawy na dzień następny, po prostu wstaniemy trochę wcześniej i wszystko nadrobimy. W sumie pomysł ten zdecydowanie bardziej mi się podoba niż nocne zwiedzanie miasta. Pozostaje więc spokojnie podziwiać jak szczuplutki pomocnik kierowcy mocuje się przez ponad godzinę z wielkim kołem. Okazuje się, że jest ktoś, kto cieszy się z nieszczęścia opony. Otóż kobiety przechodzące ze stadkami kóz, krów i innych zwierząt za drobną opłatą pozują do zdjęć. W znudzonej postojem grupie cieszy się to dużym wzięciem. Biznes zdjęciowy kwitnie.

Mam nadzieję, że nie jest to norma dzienna.Gdy ruszamy, słońce chyli się już ku zachodowi. Słońce chyli się ku zachodowi spokojnie. Ja jednak na pierwszym siedzeniu jestem coraz bardziej zaniepokojony. Po tylu godzinach jazdy myślałem, że nic już na drogach Indii mnie nie zdziwi. A jednak. Oto bowiem z niezrozumiałych dla mnie przyczyn, mimo narastającej ciemności, Goldi nie zapala świateł. Nie tylko on, większość kierowców na drodze nie zapala. Myślę o nietoperzach i o tym, że podobno echolokację wykryto również u innych ssaków, ptaków i ryb. Ale nie słyszałem, aby wykryto ją u kierowców w Indiach. Goldi lituje się i zapala światła dopiero, gdy o mało co nie dochodzi do zderzenia z dwukółką ciągniętą przez wielbłąda. Do wielbłąda pretensji mieć nie można, jakoś tak naturalnie jest przecież wyposażony w brak oświetlenia, co innego autokar, mający potężne reflektory.

W hotelu meldujemy się przed godziną 20.00. Tak więc przebycie 250 kilometrów z przygodami zajęło nam bagatela 11 godzin. Pani pilot uspokaja, że jutro wszystko nadrobimy. Zresztą twierdzi, że jak dotąd żadna grupa nie zdążyła na zwiedzanie Mandawy i każda robiła to dnia następnego. Czyli wychodzi na to, że wszyscy wiedzą, że nie zdążą, ale w katalogu głupio jest napisać, że dziś czeka państwa jedynie przejazd. Przypomina mi się piosenka Chrisa Rea „Road to hell”, jednak hotel jest bardzo dobry, więc chyba jednak to „hell” z piosenki niezbyt tu pasuje.

Często spotykany w Radżastanie środek transportu.W sumie zrobiłem piękne zdjęcia w cegielni, kładę się więc spać z optymizmem. Następny dzień zapowiada się wybornie. W końcu limit pecha się przecież już musiał wyczerpać. Niestety, pech nie wiedział o tym, że jego limit się wyczerpał i następnego dnia dopadł nas znowu...

Relacje z wcześniej opisanych etapów podróży do Indii Krzysztofa znajdziesz tutaj:

1. Moje kolory pustynnych miast
2.
Dzień I - Warszawa-Stambuł-Delhi. Polki wysiadły nad Afganistanem

3. Dzień II - Delhi - W centrum uwagi (red)

Moja obiadowa wycieczka po cegielni.Niektóre dzieci w Indiach nie mają niestety wspaniałego dzieciństwa.

Ostatnie komentarze

  • Rafaello diTravelfan
    Hej ! Jestem świeżo po lekturze Twojej barwnej relacji z imprezy Kolory pustynnych ...

    Czytaj więcej...

     
  • www.
    Nie do końca ze wszystkim się zgodzę, ale w gruncie rzeczy dobrze napisane i będę ...

    Czytaj więcej...

     
  • Krystyna
    Brawo Janeczko - są miejsca,gdzie rządzi przyroda, a nie pseudoturyści jakiejkolwiek ...

    Czytaj więcej...

     
  • anastazja
    świetnie autor opisuje swoje wojaże w lutym i ja lecę do Indii i trochę się ...

    Czytaj więcej...

     
  • http://www.
    Bardzo dobrze powiedziane, w wielu kwestiach się zgadzam.

    Czytaj więcej...

Gościmy

Odwiedza nas 12 gości oraz 0 użytkowników.